Ubranie z papieru – to brzmi surrealistycznie, ale tylko w pierwszej chwili, bo przecież każdy z nas wie, że w jego butach, torbie czy kapeluszu znajdują się elementy właśnie z papieru. Wstydliwie chowane pod warstwą materiału, wzmacniają konstrukcję, nadają formę, obniżają koszty. Jednak historia mody ostatnich 100 lat wykorzystuje ten materiał, także z zacięciem artystycznym.
Jest rok 1917, na chwilę przed przystąpieniem Stanów Zjednoczonych do wojny, amerykańskie gazety rozpisują się z zachwytem o niemieckiej pomysłowości. New York Sun donosi, że Niemcy właśnie wymyślili papierowe nici do produkcji worków, toreb, pasów, serwetek, odzieży roboczej, a także sukienek i innych ubrań. Rozchodzi się sensacyjna wieść, że Niemcom udało się nadać tym „papierowym tkaninom” odporność na wilgoć i produkują z nich nawet części mundurów dla pilotów i załóg okrętów podwodnych. Co prawda bodźcem do pojawienia się papierowej odzieży na starym kontynencie był wojenny niedobór wełny ale pomysł chwycił. Amerykanie w zachwycie dla niemieckiej wynalazczości wciągnęli nawet do swojego codziennego słownictwa niemieckie określenie Ersatz (substytut).
Technologia tych ubrań nie polegała oczywiście na przycinaniu i sklejaniu arkuszy. Papier cięto na wąskie paski, skręcano na wrzecionach do tkania przędzy a z niej tkano materiał na krośnie, podobnie jak tradycyjne włókna. Co zaskakujące, nawet po zakończeniu wojny w listopadzie 1918 r. papier dalej był opisywany jako uniwersalny materiał, idealny nie tylko do przemysłu odzieżowego, ale nawet przydatny do odbudowy zniszczonej wojną Francji i Belgii. Prasa na obu kontynentach donosiła nie tylko o papierowych meblach, ale także przyborach kuchennych, elementach konstrukcyjnych w budownictwie i o olejowanym papierze zastępującym szyby okienne. Na fali tego zainteresowania Amerykańskie Biuro Handlu Zagranicznego i Krajowego Departamentu Handlu postanowiło sprowadzić na rodzimy rynek partię austriackich garniturów z papieru. We wrześniu 1920 r. zorganizowano ich pokaz w Waszyngtonie, a następnie w całym kraju. W opisach podkreślano, że jeden garnitur kosztuje piętnaście centów i można go prać. Na wystawie znalazły się papierowe obrusy, dekoracje ścienne i skafandry opisywane jako ciepłe, wygodne i trwałe nawet po zamoczeniu. Objazdowa wystawa Departamentu Handlu miała dać producentom odzieży w Stanach szansę na zbadanie konkurencji. Jako światowi producenci taniej odzieży nie mogli konkurować na międzynarodowym rynku z niskobudżetową produkcją papierowej konfekcji z Europy, dlatego musieli się jej przyjrzeć z bliska. Chciano się zorientować, na ile papierowa odzież mogłaby przyjąć się na amerykańskim gruncie. Zresztą takim obrotem sprawy zainteresowana była nie tylko odzieżówka, ale także – jeśli nie przede wszystkim – producenci papieru. Europejska nowinka mocno zaintrygowała amerykańską opinię publiczną. Trudno się zresztą dziwić, skoro w gazetach można było przeczytać reportaże, jak ten opisujący spacerującego po promenadzie Atlantic City w Filadelfii biznesmena w eleganckim garniturze z lekkiego brązowego papieru a także w papierowym kołnierzyku koszuli i krawacie. Reporter zachwycony podkreślał, że garnitur kosztował 75 centów, kołnierz i krawat po 7 centów, czyli łącznie 89. Ta informacja o finansach musiała robić porażające wrażenie, bo w tamtym czasie wełniany garnitur kosztował około 30 dolarów. W prasie pokazywano także ubrania i akcesoria kobiece, jak fantazyjne damskie kapelusze za 2 dolary czy kostiumy kąpielowe (!). Z drugiej strony Krajowe Stowarzyszenie Producentów Odzieżowych szydząc z pomysłu podkreślało, iż Amerykanie są zbyt przyzwyczajeni do wypychania łokci i energicznego stąpania, aby papierowy garnitur mógł przetrwać. Podnosiły się sceptyczne uwagi, iż nikt nie chce nosić papierowej odzieży, jeśli może dostać coś lepszego. Wkrótce „nowość” przestała być nowością, a panująca w Ameryce koniunktura zepchnęła pomysł na super tanią konfekcję do czeluści niepamięci… do czasu.
W marcu 1966 r. produkująca chusteczki toaletowe i pieluchy dla niemowląt firma Scott Paper Company z Filadelfii wpadła na zaskakujący pomysł marketingowy. Swoim klientom, za nadesłane przez nich kupony firmowe, rozsyłała sukienki wykonane z papieru. W ciągu sześciu miesięcy firma odnotowała 500 000 wysyłek, a niezwykły sukces pomysłu zachęcił innych producentów do wypromowania także własnej odzieży tego typu. Na amerykańskim rynku jak grzyby po deszczu pojawiły się tanie i proste minisukienki z papieru, które idealnie odzwierciedlały niefrasobliwość i konsumpcyjny styl życia lat sześćdziesiątych. Pokryte wzorami w stylu ówczesnego pop-artu, były narzędziem reklamy konkretnych firm i ich produktów. W 1967 r. sprzedawano je już we wszystkich głównych domach towarowych w cenie 8 dolarów za sztukę. U szczytu popytu firma Mars Hosiery produkowała 100 000 sukienek tygodniowo a takie firmy, jak Abraham & Straus i Magnin otwierały nawet butiki tylko z papierową odzieżą. Sprzedawano: bieliznę, kamizelki męskie, suknie ślubne a nawet płaszcze przeciwdeszczowe i bikini, które reklamowano jako dobre przez dwa do trzech noszeń. „Jednorazowość” była w modzie: sztućce, talerze, długopisy, zapalniczki, brzytwy, a do tego ubrania. Media i reklamy zachęcały do ich kupna pod hasłem: Nie będą trwać wiecznie… kogo to obchodzi?
Jednak o ile na rozkładówkach gazet papierowe sukienki prezentowały się doskonale, w rzeczywistości, jak łatwo się domyśleć były źle dopasowane, niewygodne i… łatwopalne. Pod koniec dekady moda na papierową garderobę – nomen omen – po prostu się wypaliła. Historia o niej może nie zostałaby czymś więcej, niż modową ciekawostką, gdyby nie to, że pomysł zafrapował artystów. Wraz z nimi papierowa konfekcja zyskała nowy wymiar, kontekst i muzealną nieśmiertelność.

W 1968 r. amerykański artysta grafik Hary Gordon, czerpiąc inspirację z surrealizmu i komercyjnej kultury masowej zaprojektował serię pięciu sukienek plakatowych. Uszyte były z bibułki drukowanej metodą sitodruku, pulpy drzewnej i siatki ze sztucznego jedwabiu, każda pokryta była inną grafiką i miała swoją własną nazwę: Mystic eye, Giant Rocket, Rose, Pussy Cat, Hand. Na dołączonej do nich instrukcji można było przeczytać Można je nosić i prać. […] Włóknina zapewnia długotrwałe noszenie, a w przypadku zniszczenia (co jest wątpliwe) wystarczy rozciąć wszystkie szwy i powiesić na ścianie jako plakat, użyć jako pokrycie na poduszki, zasłony lub obrus. Pakowane razem sprzedawane były wówczas za 2,98 USD, obecnie na aukcjach w domu Christie’s osiągają cenę ponad tysiąca dolarów i znajdują się w najsłynniejszych kolekcjach na całym świecie: Muzeum Wiktorii i Alberta w Londynie, Instytucie Kostiumów w Kioto i nowojorskim Metropolitan Museum of Art.

Artystyczny potencjał papieru wykorzystał także inny artysta tamtej epoki James Rosenquist. W 1966 r., po swoim pierwszym udanym pokazie sztuki, zamówił uszyty na miarę garnitur z arkuszy brązowego papieru. Stał się on jego elementem rozpoznawczym. Szeleszcząc, pokazywał się w nim w muzeach, na wernisażach, udzielał wywiadów. Swój pomysł powtórzył 30 lat później, zlecając firmie Hugo Boss wykonanie stu tego typu garniturów. Zostały one wyprodukowane z syntetycznego nietkanego materiału (tyvek), którego cienka, przypominająca siatkę struktura naśladuje wygląd i fakturę papieru. Garnitury zostały sprzedane kolekcjonerom sztuki; niewielka liczba została ręcznie podpisana. Dziś wiszą w muzeach i prywatnych kolekcjach.

Papierowe sukienki z lat 60. nadal inspirują współczesnych projektantów mody; można tu wymienić projekty: Issey Miyake, Hussein Chalayan, Ann Demeulemeester i Vivienne Tam. Temat podejmują także artyści plastycy Zoe Bradley czy Tara Keens Douglas. W ich (jeszcze bardziej nieużytkowych) propozycjach widać wielką fascynację rzeźbiarską formą, którą można uzyskać w tym materiale. Paradoksalnie te biodegradowalne ubiory jednorazowego użycia z dzisiejszego punktu widzenia są może nawet bardziej ekologiczne, niż wiecznotrwałe poliestry. Powstają jako pojedyncze fascynujące dzieła sztuki, więc jeśli ktoś sięgał już po kamień, by wymierzyć sprawiedliwość temu nieetycznemu procederowi, niech może jednak pokusi się o refleksję i zrobi krok w tył. Warto. Tu zaczyna się sztuka.

na okładce artykułu: Zoe Bradley dla Michiko Koshino, autor zdjęcia Ram Shergill, źródło https://www.zoebradley.com/dress-michiko