Wystawa prac Ewy Ciepielewskiej i Martyny Czech, BWA Warszawa, 14.04 – 27.05.2023
Rok Wodnego Królika przyznam – i niech będzie mi to wybaczone – nie jest dla mnie tematem szczególnie pociągającym czy intrygującym. Mglista chińska przepowiednia obiecująca nadejście spokoju i harmonii, jak wszelkie horoskopy wzbudza we mnie łagodny ale jednak półuśmiech. Czasy są, jakie są, a właściwie są takie, jacy są ludzie, a my nie zmieniamy się na lepsze tak radykalnie i szybko, jakbyśmy sobie życzyli. Nie zatrzymuję się zatem nad tropem zodiakalnym w kuratorskim tekście zbyt długo, tym bardziej, że przywołanie powyższej narracji przenosić ma odbiorców wystawy jeszcze w inne rejony.
Trop kolejny to zapewne myślenie proekologiczne i aktywizm na rzecz praw zwierząt. Obie artystki deklarują przecież dobitnie swoje postawy w tym względzie, a sama Martyna Czech otwarcie podtrzymuje od dawna, że kontakt z królikami, którymi się opiekuje, jest dla niej znacznie ważniejszy, głębszy i ciekawszy niż z ludźmi. Opiekuńczość wobec zwierząt jest we współczesnym świecie nie budzącą wątpliwości cechą ludzi prawych. Może czasem skrajność poglądów w tym temacie budzi uszczypliwe komentarze tego i owego, nikt jednak przy zdrowych zmysłach oponować przeciw nim nie będzie. Szczególna zatem wrażliwość na sprawy zwierząt, każąca stawiać ich świat ponad ludzki, radykalna być może i zaskakująca jeszcze kilka lat temu, mam wrażenie dzisiaj już nie dziwi tak bardzo. Czy zatem sztuka, której przyświecać ma aktywistyczne hasło otwarcia na naszych „braci mniejszych” nie zaczyna powoli wytracać ostrość swojego pazura? Pytanie rzucam luźno, nie wątpiąc bynajmniej w dobre intencje samych artystek i artystów taką sztukę tworzących i nie umniejszając wagi ich zaangażowania.
Trop trzeci, który podpowiada wspomniany wcześniej tekst kuratorski: “Rok Wodnego Królika” to pretekst dla nas wszystkich do zastanowienia się nad jakością relacji międzyludzkich, międzygatunkowych i relacji z sobą samymi. I tu wyłania się, przynajmniej w części prac obecnych na wystawie, obraz, co tu dużo mówić, depresyjny. Miejscami ów przygnębiający ton ożywia lekka perwersja z rozbrajającym poczuciem humoru, ogólnie jednak widać, że nie jest łatwo. Życie jest ciężkie. Ludzie nas ranią, my ranimy innych i samych siebie. Wernisaż trafił ewidentnie w moją zniżkę nastroju, bo powyższe konstatacje wyjątkowo mało mnie tym razem dotknęły. Za mną był tydzień pracy nad wyraz ciężkiej, a rodzina nie zawsze wspierająca.
Pomijając jednak powyższe wątpliwości i otwarte pytania ważne jest to, co najbardziej podstawowe w kontakcie ze sztuką – jej strona wizualna. Przy wszystkich bowiem wątpliwościach, braku intelektualnego czy też światopoglądowego powiązania między oglądającym a twórczynią/twórcą, sztuka, w tym wypadku obrazy, muszą najzwyczajniej w świecie złapać z nami kontakt. Po wejściu w przestrzeń galerii większość z nas wie, co chciałaby posiąść i z czym wrócić do domu. Mimo więc, że nie poczułam pełnego komfortu „filo-teoretyka” i nie wszystkie tropy na wystawie w BWA należycie mnie wciągnęły przyznam, doznałam tam olśnienia. Złowieszcze splątanie bajki z horrorem krzyczało do mnie i milczało jednocześnie podczas wernisażu. Niepokojąca Powiń-inność Martyny Czech (fot. na okładce) ze swoim pomieszaniem planów i percepcji wyzwoliła we mnie dreszcz i emocję. Minął tydzień, obraz dalej siedzi w mojej głowie. Właśnie dla takich magicznych wybić z rzeczywistości szwendam się po wystawach. Wam to polecam także.
Poniżej prace Martyny Czech





Poniżej prace Ewy Ciepielewskiej



