Otwarcie w połowie października w Gdańsku nowego muzeum ze zbiorami polskiej sztuki współczesnej odbiło się głośnym echem w mediach i stało się jednym z najważniejszych wydarzeń na kulturalnej mapie roku 2021 r. Lista nazwisk artystek i artystów, którzy pojawili się na pierwszej otwartej tam wystawie Kolekcja w działaniu, którą będzie można oglądać w Nomus do 23.10.2022 powala na kolana. W każdej sali ma się ochotę siedzieć godzinami. Długo myślałam, jak podzielić się z Wami doświadczeniem z mojego tam pobytu. To nie proste, bo też kolejność przedstawionych w tekście dzieł sztuki mogłaby podpowiadać, że taki jest mój wybór „ważności”, a tam ciekawa i pobudzająca do myślenia była dla mnie zdecydowana większość. Coś jednak musi być pierwsze, pozwólcie więc, że zacznę od Kawiorowej patriotki Agaty Zbylut z 2014 r.

Mało jest przypadków we współczesnej sztuce, które będąc z jednej strony tak wyraziste, pozostają jednocześnie nośnikiem tak wielu znaczeń. Suknia uszyta z szalików polskich kibiców usztywniona gorsetem to praca wielowątkowa. Ciało i kobiecość, polskość i patriotyzm, wspólnota i wykluczenie, opresja i wolność. Gorset jest tu dla mnie synonimem ograniczeń narzucanych przez społeczeństwo, ale także autodestrukcyjnych, kiedy to jednostka nie jest w stanie samodzielnie zrzucić obowiązujących zasad i norm świata zewnętrznego. Fason „sukni księżniczki” na krynolinie z XIX wieku wedle kategorii zaczerpniętych z infantylnych narracji romansideł kostiumowych opromienia kobiecość, nadaje jej powabu, uszczęśliwia, zdobi, stawia na piedestale, a przecież głównie pozbawia tchu, odkształca, tworzy medyczne i psychiczne anomalie, trzyma w klatce dosłownie i w przenośni. Materia, czyli kibicowski szalik nadaje tutaj dodatkowych smaków i listę kolejnych pięter-znaczeń. Na bogato, ale prowincjonalnie, wieczorowo, ale w poliestrze, dumny orzeł, ale kiczowaty frędzel. Instalacja grzebiąca się w tak oczywisty sposób w naszej zagrodowej mentalno-terytorialnej świadomości pociąga swoim dowcipnym konceptem. Prostota pomysłu rozbraja, prostota, na którą Agata Zbylut wpadła pierwsza i wielkie dla Niej brawa.
Anna Królikiewicz, Ślady proste, 2016 i Notes, 2015


Pojedyncze źdźbło trawy i złożone ekosystemy, mikrokosmos bakterii i trajektoria układów gwiezdnych – wszystko to buduje pamięć, nie ta historyczna – usiana liczbami – ale ta rozpisana bardziej na filozofię i chemię. Pamięć komórkowa w łańcuchu chromosomów, immunologiczna, uzbrajająca w odporność, zapach przywołujący obraz, smak budzący emocje. Piszę o tym rodzaju zmysłów nie przypadkowo, bo w kontekście Anny Królikiewicz, malarki, scenografki, autorki instalacji, artystki wizualnej i artystki pokarmu. Jej twórczość opiera się o strategię resztek. Projekty, czasem niezwykle, jak zapach dyskretnie obecne, niosą to, co osobiste ale i publiczne, męskie i kobiece. Twórczość Anny Królikiewicz obraca się, jak mówi sama artystka, wokół pustki, nieobecności, kruchości pamięci i ciała. Ten rodzaj narracji odczytać można w wielu jej pracach (Stół, 2012 i Honey/Moon, 2015) i tę samą spotkałam także na gdańskiej wystawie. Praca Ślady proste jest, podobnie jak wspomniane wcześniej, nośnikiem sentymentu, kapsułą czasu. Jak proustowska magdalenka przechowuje przeszłość szerszą niż to, co napływa w pierwszej fali skojarzenia. Stoczniowe ułomki oddały tu w mgłę batystowej tkaniny ostatnie rdzawe tchnienie. Chłód metalu, roniąc resztki wewnętrznej energii, odcisnął portret minionego czasu, wysiłku, rozczarowań, zamierzeń. Tkanina Królikiewicz zagospodarowuje w Nomus ogromną przestrzeń, ale robi to lekko i wdzięcznie. Kołysząc wzrok kapryśnym rysunkiem przypadkowych wzorów staje się rodzajem sacrum, świeckiej relikwii, jakby całunu. Tuż obok w szklanej gablocie dojrzycie furoshiki. To mały tobołek wywodzący się z tradycji japońskiej, zawiniątko, a w nim książka, szkice i słowa klucze. To koncepcja Śladów prostych, która powstała w czasie żałoby artystki, jej choroby i szpitalnego odosobnienia. Tu, w zupełnie innej formie i mniejszych gabarytach, pamięć także znalazła swoją przestrzeń.
Zuzanna Janin, SHAME, 2016

Dla niektórych sztuka musi być przede wszystkim „piękna”. Kwestie ustalenia, czym to piękno jest odsunę teraz na bok, ale jeśli przyjmiemy, że chodzi tu głównie o przyjemność w oglądzie, ta rzeźba spełnia owo kryterium w zupełności. Przyciągnęła mnie do siebie już z daleka, zanim jeszcze oko potrafiło zidentyfikować rodzaj materii, który ją pokrywa. Tytuł pracy szybko naprowadził mnie, że jednak nie o estetyczne doznania tu chodzi. Prawdę mówiąc zszokowało mnie, że przedmiot tak delikatny (pierze) i doskonały w kształcie (metalowa kula) przywołuje nikczemną stronę ludzkich zachowań. Jest to bowiem pesymistyczna konstatacja autorki na temat ludzkości, stojącej od wieków w moralnym grajdole. Tematem, który praca porusza, jest wykluczenie, stosowane od dawna/zawsze, choć zmianie podlegają narzędzia i pola jego działania. Współczesny hejt internetowy to jedynie kolejne wcielenie tego, co przed wiekami kończyło się oblaniem człowieka smołą, wytarzaniem w pierzu i wyrzuceniem poza granice, dosłowne i metaforyczne, tej czy innej społeczności. To jednak tylko jeden z wątków zawartych w dziele, bezpośrednią bowiem inspiracją pracy był, wedle noty przygotowanej przez kuratorkę wystawy Joannę Szyłak, tekst Joanny Krakowskiej Entartete Kunst. Mowa w nim o fikcyjnym algorytmie SHAME, który odkrywa zależność między stanem demokratyzacji państwa, a sytuacją, kondycją, warunkami rozwoju sztuki aktualnej. Ten związek, nie poddaje się łatwo matematycznej i chłodnej kalkulacji, ale jest zauważalny nawet „gołym okiem”. Autorytarne rządy silnej ręki zawsze mają swoich oponentów. W tej grupie znajduje się zwykle jakiś (?) procent artystów, którzy pobudzeni opresyjnym zachowaniem władzy, artykułują swój sprzeciw w formie, która jest ich wrażliwości najbliższa. Akt twórczy będący manifestacją oporu, pragnieniem wolności wypowiedzi i zachowania niezależności poglądów musi być jednak zgodnie z logiką totalitarnych rządów i mechanizmem polityczno-historycznym bezwzględnie tłamszony. W jedynie słusznej i dopuszczalnej w tych warunkach narracji, także na polu artystycznym, możliwy jest tylko sformatowany przekaz i „zatwierdzone” tematy, bo tylko one pozostają gwarantem skutecznej propagandy wspierającej to, co oficjalne. Wszystko, co poza ramy wystaje, estetycznie lub ideowo, jest anarchią, zamachem, buntem, zagrożeniem. Suma sumarum na garnuszku reżimu pozostaje jedynie twórczość jałowa i mierna intelektualnie, taka, która nie pyta, nie kwestionuje, więc wedle tych odwróconych standardów nie błądzi. Jej prosty jak drut przekaz idealnie spełnia oczekiwania statystycznego odbiorcy/wyborcy Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo. Nie ma tu miejsca na swobodną interpretację, kreatywną aktualizację, rzeźba ma być pomnikowa, obraz multiplikować klasyków, a inscenizacje romantycznych wieszczów wydzielać odór starego truchła. Na łonie takiej władzy dwutorowo i jednocześnie: karmi się twórca-klakier, w najlepszym razie konformista, z drugiej wyłania skokowo radykalizujący opozycjonista. W pierwszym przypadku na sztukę znaczącą nie ma co liczyć, w drugim łatwo wkroczyć w szpony natrętnej publicystyki. Jak napisała w swoim tekście Joanna Krakowska Można zacząć się bać. Absolutnie, choć kula smoły i pierza to szalupa, którą przed tym szaleństwem można uciekać.
Marcin Zawicki, Bez tytułu (Homoiomerie), 2016

Homoiomerie – w filozofii Anaksagorasa zarodki wszystkich rzeczy, niepodzielne cząstki elementarne, poruszone boskim umysłem dają początek rzeczom. Pracy Marcina Zawickiego nie sposób w Nomus przegapić. Zasługa nie tylko w monumentalnych rozmiarach czy kolorystycznym przepychu, ale także umiejscowieniu na samym początku całej ekspozycji. Tak więc, kiedy złakniony sztuki współczesnej wdrapie się już na pierwsze piętro budynku, wejdzie wprost na panoramiczny fajerwerk Zawickiego i uwierzcie mi, na widok rozmachu dzieła, przegapi pandemiczny bezdech pod swoją maseczką. Pierwsze zaskoczenie już po minucie przedzierzgnie się w pociąg do tego, co na dziewiczej bieli płótna skrzy się swoim „byciem”. Krągłości lśniącej materii pysznie blikują światło, ciężarna substancja toczy swoje wszędobylskie nibynóżki. Wszystko jest tu syte i nachalne, w swojej bezforemnej potencji nawet zmysłowe. Żyje, czy raczej żyć dopiero się szykuje, ale, bez dwóch zdań, swoją witalnością już zaraża. Wspaniale, że obok płótna (na zdjęciu po prawej) można jednocześnie obejrzeć makietę stworzoną przez artystę jako wzór/model do tego dzieła. Podobne makiety to integralny element procesu twórczego artysty, w pewnym sensie jego znak rozpoznawczy. Na zdjęciu zasłaniam spory fragment pracy, ale z drugiej strony moja postać jest dobrym dla niej punktem odniesienia dla ukazania skali. Mała raczej nie jestem, ale dzieło jak widać jeszcze większe. (O innych pracach artysty miałam już okazję pisać w felietonach: Golem Marcina Zawickiego w Muzeum im. Przypkowskich w Jędrzejowie, oraz Holland & Poland)
Anna Orbaczewska Bez tytułu, 2021

Mój dziadek był zdunem, stawiał piece. Pamiętam, jak w dzieciństwie na spacerach z dziadkami po rodzinnym Płocku zatrzymywali ich znajomi i chwalili robotę dziadka. Mówili, że ich niby-nowoczesne kaloryfery są zawsze niedogrzane, a piec postawiony przez niego grzeje, aż miło. Ciepło domowego ogniska, poczucie bliskości i rodzinnej intymności to moje pierwsze skojarzenia z tymi strukturami, które w zależności od majętności gospodarzy, przybierały czasem formę niezwykle dekoracyjnych elementów wystroju. Z tym synonimem poczucia bezpieczeństwa Orbaczewska w swojej pracy zderzyła to, co było, jest i będzie narracją zamkniętą w 4 ścianach ludzkich domostw. To napiętnowane czasem przemocą, damsko-męskie relacje, ale także najzwyklejsza biologiczna, cielesna strona życia. Narzucony kobietom przez męski punkt widzenia obowiązek irracjonalnego skrywania i wstydliwego traktowania tego, co naturze kobiecej najbliższe, eksploduje w pracy Orbaczewskiej z wielką siłą. W malowidłach pokrywających kafle pieca znajdziecie erotykę z krwi i kości, krew menstruacyjną, może poronną, soki życia. To jest sztuka dla ludzi dojrzałych i nie mam tu na myśli peselu tylko stan umysłu. To nie perwersyjna prowokacja rzucona konserwatystom – bo w końcu istnieje ważniejszy powód do tworzenia, niż drażnienie hamulcowych – to lustro podstawione pod nos tym, które jeszcze nie zebrały w sobie odwagi by powiedzieć głośno, że tak wygląda życie i z tego właśnie się składa. Orbaczewska czyni z tych wątków temat swojej sztuki i bez nieobyczajnych podtekstów daje lekcję, jak skradzione niegdyś przez męską patriarchalną estetykę kobiece ciało nie musi być jedynie przedmiotem heteroseksualnej rozkoszy, przez wieki zresztą kołtuńsko i schizofrenicznie skrywanej. Upomina się o swoje naturalne prawo, by to, co jest źródłem lub narzędziem, przyjemności lub bólu – kobiece ciało, pojawiało się w codziennych i nie tylko artystycznych narracjach.
Agieszka Kalinowska, Welcome, 2010

Dreszcz przebiegł mi po plecach na widok tej pracy. Oglądać ją w połowie listopada 2021 r. było mrożącym krew w żyłach spotkaniem z czystej wody profetyzmem. Stary kontynent i jego geograficzne przedpola już od początku XXI w. stały się sceną kryzysu migracyjnego. Biały Europejczyk, korzystający przez wieki z wymuszonej gościnności odległych kultur i ziemi stanął przed koniecznością skonfrontowania się w praktyce z niesionymi na swoich sztandarach hasłami liberalizmu i miłości bliźniego. W realnym starciu z rzeczywistością ten drugi szybko zmienił się w obcego. Welcome Agnieszki Kalinowskiej obnaża fałszywość gestu i fasadowość słowa – powitania, a użycie w obiekcie języka angielskiego, roszczącego sobie prawo do tytułu międzynarodowego, pogłębia dysonans między jego znaczeniem a realnie wykonywaną czynnością więc… jak Martyna Jastrzębska W gniewie zaciskam pięści. Jest tyle do tego powodów. Zaciskam pięści: na to co jest, co było, co być może. Ostatnio zbyt często. Chciałabym rzadziej.

***
Wystawa Kolekcja w działaniu do 23.10.2022 NOMUS Nowe Muzeum Sztuki w Gdańsku