Théâtre de la Mode

Ciekawe, że w czasach ekstremalnych ludzie mimo wszystko chcą sięgać gwiazd i zatopić się w baśniowym świecie. To chyba rodzaj rekompensaty, koła ratunkowego dla ludzkiej psychiki. Film ukazujący najnowszą kolekcję Diora jest jak tabletka psychotropów będących remedium na stan deprywacji w której się znaleźliśmy. Wątek, który w nim przykuwa uwagę od pierwszej chwili, to przywołanie słynnego Teatru Mody z 1945 roku. Wydarzenie szczególne, bo też w szczególnych czasach wymyślone, zaskakujące rozwiązanie wielu problemów, głównie związanych z ekonomiczną sytuacją krawiectwa francuskiego po II Wojnie Światowej. Zarówno współczesny film domu mody Dior jak i Teatr Mody, sprzed ponad półwieku, to jednak nie tylko próba rozkręcenia popytu w czasach ekonomicznej zapaści. To projekty, które przed ludźmi, po traumie wojennej w pierwszym przypadku i epidemicznej w drugim, otwierają drzwi do marzeń o mitycznym świecie beztroski.

Adolf Hitler w Paryżu, 1940. 

Jakkolwiek sytuacja na terenie okupowanej Francji i w Polsce wyglądała zgoła inaczej oczywistym jest że, w obu przestrzeniach wydatki na przyjemności takie jak moda były pierwszymi z których społeczeństwo rezygnowało. Szef rządu państwa Vichy marszałek Petain propagując hasło Praca, Rodzina, Ojczyzna, sugerował, że nowa Francja ma odnaleźć prostą drogę i powrócić do „dobrych” obyczajów. Nastać miał czas moralnego odrodzenia, zatem na celowniku znalazły się niektóre gatunki filmowe, literackie, teatralne i moda. Kobieta miała przede wszystkim wyglądać jak matka, jej ubiór zaś winien być przykładem skromności i rozsądku. Sytuację paryskiej Haute Couture pogorszył fakt, że miasto opuściło wielu projektantów. Zamknięcie ich pracowni posłało na bruk rzesze osób związanych z przemysłem francuskiej mody. Ci którzy pozostali na placu boju musieli borykać się z surowymi ograniczeniami wojennymi. Zatrzymanie rozwoju tej części gospodarki francuskiej, bardzo prężnej przed wojną i przynoszącej państwu wysokie dochody, było oczywiście świadomą polityką prowadzoną przez okupanta. Stłamszenie mody francuskiej dawało szansę wypromowania tej samej gałęzi gospodarki w Rzeszy. Niemcy pod byle pretekstem, choćby przekroczenia limitu tkanin, zamykali kolejne funkcjonujące jeszcze domy mody. Projektanci paryscy utracili prawo do eksportu i fotografowania swoich modeli. Magazyny i pisma przestały być wydawane co mocno ograniczało możliwość pozyskiwania klientów. Już w lipcu 1940 Niemcy przeszukując lokale Izby Mody zajęli jej archiwa z danymi zagranicznych kontrahentów. Cel był jasny, przeniesienie stolicy europejskiego krawiectwa z Paryża do Berlina i Wiednia, i nie o honorowe tytuły tu chodziło ale o ekonomię na najwyższych możliwych osiągach.

Lucien Lelong, źródło Wikipedia

Okazję postanowili wykorzystać amerykańscy projektanci. Słynny Mainbocher, z urodzenia Amerykanin, szef francuskiej edycji Vogue a także projektant, przeniósł się z wybuchem wojny do Nowego Jorku i przekonywał, że właśnie to miasto powinno stać się stolicą światowej mody. Ale krawiecki Paryż walczył. Problem braku tkanin próbowano rozwiązać stworzeniem nowych wykonanych na bazie żywicy, janowca, konopi. Nieudane doświadczenia z tkaninami zastąpiono oszczędnościami w wykrojach: skracano długości, zmniejszono kieszenie, zakładki, wyłogi. Francuska Izba Mody zachęcała do zakupów jako patriotycznej manifestacji. Część francuskiego Haute Couture w obliczu ekonomicznych trudności przestawiła się na tańsze i bardziej praktyczne stroje. Ta polityka przynosiła efekty. Na 70 działających przed wojną domów mody 60 nadal projektowało i prezentowało swoje stroje, dając zatrudnienie tysiącom wyspecjalizowanych szwaczek i milionom drobnych dostawców. Kluczową rolę odegrał w tej walce Lucien Lelong, od 1937 prezes Izby Mody, który podczas swojej podróży do Berlina, przekonywał niemieckie władze że, tylko Paryż ma szansę w walce z konkurencją amerykańskiego rynku mody.

ulica paryska podczas okupacji niemieckiej, źródło Wikipedia

Smutna i niewygodna prawda jest też taka, że walczące o przetrwanie francuskie Haute Couture, sprzedawało swoje kreacje głównie żonom niemieckich oficerów, kolaborantom i ludziom zbijającym fortuny na spekulacjach rynkowych. Tymczasem ulica paryska wyglądała inaczej.  Mężczyźni w nieforemnych, długich marynarkach z szerokimi ramionami, wąskich marszczonych w pasie spodniach i butach na potrójnej podeszwie. Kobiety w podobnie bezkształtnych marynarkach, krótkich spódnicach (problemy z materiałem!) koniecznie z rozporkiem, który pozwalał pedałować na rowerze. Zamiast pończoch, bo przecież jedwab szedł na produkcje spadochronów, kobiety kredkami rysowały pseudo-szwy na swoich łydkach. Polem francuskiej modowej fantazji stały się kapelusze. Ozdobione sztucznymi owocami i ptakami, skomponowane z nienadających się już do niczego resztek, „rzucały wyzwanie zarówno nieszczęściom tej epoki jak i zdrowemu rozsądkowi”.   

Po wyzwoleniu francuscy couturiers z nową energią zakasali rękawy aby przyciągnąć międzynarodową klientelę i przywrócić Paryżowi, zachwianą wojną, pozycję stolicy mody. Niestrudzony Lucien Lelong zjednoczył 60 twórców Haute Couture wokół propagandowej imprezy, która miała spełnić to zadanie.  Wystawa Théâtre de la Mode otwarta została w marcu 1945 w Muzeum Sztuki Dekoracyjnej /Luwr w Paryżu. Zaprezentowano na niej ponad 200 lalek. Stojąc, na tle teatralnych scenerii miasta, stworzonych przez artystów takich jak Christian Berard i Jean Cocteau, każda z nich prezentowała na sobie szyte, z najwyższą starannością, kreacje paryskich domów mody. Lalki wykonano z drutu. Był to jedyny wówczas dostępny materiał. Konstrukcje miały około 60 cm wysokości. Wymodelowane w gipsie główki lalek ozdabiały ułożone fryzury i kapelusze. Na szyjach lśniła biżuteria, buty wykonane były przez mistrzowskich szewców, torebki dawały się otwierać i zamykać. Mimo panującej powojennej biedy wystawa odniosła sukces. Théâtre de la Mode przyciągnął 100 000 odwiedzających. Nic zatem dziwnego, że po lekkich uaktualnieniach, wystawa ruszyła także na podbój Ameryki, do Nowego Jorku i San Francisco. Po triumfach za oceanem, lalki spoczęły w piwnicy sklepu towarowego City of Paris w San Francisco, gdzie odnaleziono je w latach 90. zeszłego wieku. Poddano je renowacji i przeniesiono do Maryhill Museum of Art. Każdego roku prezentowane są tam trzy z dziewięciu zrekonstruowanych zestawów.

Film prezentujący najnowszą damską kolekcję domu mody Dior w sposób oczywisty nawiązuje do owej słynnej wystawy z 1945. Wszak Christian Dior brał w niej udział jako projektant zatrudniony w atelier samego Luciena Lelonga. Ale to nie jedyny punkt odniesienia dla filmu. Dyrektor kreatywna marki Maria Grazia Chiuri, tworząc swoją kolekcję, inspirowała się sztuką surrealizmu. W wywiadach wymienia: Lee Miller, Dorothea’ę Tanning, Leonorę Carrington, Dorę Maar i Jacqueline Lamba, które są wspaniałymi przedstawicielkami tego kierunku. Z jednej strony kolekcja Diora to hołd utalentowanej kobiety wobec jej artystycznych kobiecych autorytetów, z drugiej pomysł konweniuje ze współczesnym globalnym doświadczeniem lockdownu, który obudził w nas poczucie absurdu i skojarzenia z senną maligną. Wiedząc o tym ważnym źródle inspiracji, reżyser Matteo Garron, w swoim filmie dla Diora przywołał świat z „Metamorfoz” Owidiusza i wplótł w niego konkretne obrazy i fotografie z twórczości wspomnianych artystek. Fabuła silnie podkreśla, że w świat fantazji zabiera nas nie tylko talent reżysera i wyobraźnia projektantki ale także kunszt czułych rąk wszystkich osób pracujących w szwalni.

To naprawdę ciekawe, że w czasach gdy na jednej szali jest zdrowie, ba nawet ludzkie życie, tak bardzo pociąga nas świat pięknej ułudy i chwila zapomnienia. I myślę sobie, że to oderwanie, choć na chwilę, od okropności życia jest w nas piękne. Bo gdyby za każdym razem gdy wybucha wojna, jakiś konflikt lub zaraza, malarze przestali malować, rzeźbiarze rzeźbić a krawcy szyć ubrania, to dalej siedzielibyśmy nadzy drżąc w ciemnej jaskini. Nie mam złudzeń że, ludzkość się czegoś nauczy na swoich błędach, ale jestem optymistką, bo są wśród nas ludzie, którzy pomimo kłód, które rzuca im pod nogi wielka historia, pchają nas swoim talentem do przodu. Chwała im za to!

 

say yes to the dres

Chwytliwy tytuł, mam nadzieję, ale to nie będzie felieton o sukniach ślubnych Kleinfelda. Nie będzie też o nowym, ulubionym temacie modowej prasy branżowej, sugerującej, że po epidemicznym lockdownie, ludzie będą kupować tylko wygodne, domowe, bawełniane ciuszki. Będzie o dresowym stanie umysłu, który stał się tematem wystawy „Orlean” Sebastiana Kroka i jego obrazów wykonanych na szczególnym rodzaju podobrazia, bo na samochodowych maskach. Wszystkich interesujących się bardziej modą niż sztuką, proszę o pozostanie. Te dwie kategorie są tu mocno sprzęgnięte. Tym razem jednak kategoria „mody” pojawi się w znaczeniu szerszym niż tylko historia ubioru, czy kostiumologia. Przywołana zostanie jako zjawisko kształtujące konkretną część społeczeństwa, jego ubiór, zachowanie, słownictwo, światopogląd, wreszcie markę samochodu, którym podróżuje.

Hot Spot 2019

Jak zwykle bywa, aby zrozumieć „dzisiaj” wypada cofnąć się do „wczoraj”. W polskiej rzeczywistości większość mechanizmów zostało uruchomionych w 1989. Pod wieloma względami był to rok rozłamu w polskim społeczeństwie, który stawał się z biegiem lat coraz bardziej wyrazisty. Niektórym udało się odnaleźć w nowej sytuacji, innym przeciwnie. W kolejnych otwarciach pokoleniowych rzesza ludzi pozbawionych perspektyw, patrząc na tych, którym się powiodło, pogrążała się w coraz większym marazmie i frustracji. Niepewność wyborów, przyszłości, tego co stabilne a co chwiejne przekształciło Polskę w przestrzeń konfrontacji różnych sposobów na życie. Efektem tego było m.in. pojawienie się w latach 90 XX wieku subkultury dresiarzy. Nie mogąc osiągnąć poziomu konsumpcji warstw będących, jak nazywa to socjologia grupami odniesienia, wytworzyła ona własny etos i zasady funkcjonowania.

Haluny nie są z gumy 2019

Idąc tropem antropologicznych teorii opisujących tego typu kontrkultury (tzw. subkultury twarde) wyraźny jest w nich podział na „swoich” i „obcych”. Panuje tu kult siły fizycznej i prawdziwego mężczyzny. Środowiska te dają swoim członkom odpowiedź na trudne pytania, wskazują wroga, który jednoczy. Tworząc zestaw norm innych niż w kulturze oficjalnej, pozwalają im myśleć o sobie samych w kategoriach pozytywnych. Rozniecają w nich dumę ze swojego miejsca, bynajmniej nie na szczycie drabiny społecznej, a raczej na jej dołach. Dzięki wizualnym elementom członkowie tych subkultur rozpoznają się, co daje im poczucie więzi, zadowolenia i bezpieczeństwa.

W przypadku subkultury polskich dresiarzy, która przepoczwarzając się funkcjonuje także we współczesnej Polsce, odzież sportowa – dres – oprócz funkcji rozpoznawczej, scalającej grupę, stanowi symbol cenionej przez jej członków siły fizycznej i męskości. Z drugiej strony staje się zewnętrzną manifestacją pogardy dla wyścigu szczurów, w której uczestniczą warstwy uprzywilejowane, podporządkowujące się biurowo-bussinesowemu dresscodowi.

Ufo 2019

Jednym z tych scalających wizerunkowo dla omawianej grupy elementów jest samochód, szczególnie pożądane BMW. Auto staje się w tej scenerii rodzajem „modowej ozdoby”. Zaspokaja dwie potrzeby: nadaje większe znaczenie we własnych oczach samemu ozdobionemu i wyróżnia go spośród innych. Na karoseriach tych aut – co nie umyka bacznemu oku artysty – prezentowane są często przekonania ich właścicieli. Kolory, przemalówki, różnorodne akcesoria np. nalepki są efektem przemyślanej i celowej estetyzacji ich powierzchni. Aż nadto jednak widać, że ten samochód-ozodoba to w istocie wieziony z niemieckiego złomowiska szrot. Pokryty grubą warstwą tandetnego pudru wrak, miał stać się symbolem statusu społecznego, spełnieniem snów o potędze i wolności wyboru. Tymczasem droga polskiego samuraja, jak napisał Stach Szabłowski, nie wiedzie do kalifornii lecz krąży osiedlowymi uliczkami w drodze do kebaba lub sklepu 24 h.

Monaco 2019


Prace Sebastiana Kroka swoim nadmiarem: farby, kształtów, ledowym światłem podświetlającym prace, wprowadza widza w szczególny stan narkotycznej, wizualnej deformacji. Przywołują go zresztą niektóre tytuły obrazów „Coco Cherry”, „Clonazepan”. Nie ma tu jednak ataku i agresji. Artysta, jak sam deklaruje, „traktuje dresa z czułością. Widzi jego zagubienie w neoliberalnej rzeczywistości, w której przyparty, zdezorientowany poszukuje oparcia w nacjonalistycznych narracjach”. (…) „Tylko czułe i pełne troski spojrzenie na drugiego człowieka pozwala spojrzeć na świat z jego perspektywy”. To zdanie autora jest, jak sadzę, najlepszym przewodnikiem po wystawie Orlean. Pejzaż polski Sebastiana Kroka nie usprawiedliwia kiczu ziejącego z artefaktów związanych z częścią polskiego społeczeństwa, nie tłumaczy zewnętrznymi okolicznościami historycznymi bylejakości trybu życia, obnaża infantylność percepcji religii czy patriotyzmu w tym wydaniu, ale nie czyni tego z poczuciem wyższości. Artysta po prostu widzi tę codzienność i nie odwraca się od niej. Daje jej portret, takim jakim ona jest.


Fafik 2019

Sebastian Krok, ORLEaN, Wizytująca Galeria, Warszawa, wernisaż odbył się 20.06.2020 wystawa czynna do 31 lipca 2020.

Say yes to the Dress – amerykańska produkcja telewizyjna typu reality tv (TLC) związana z tematem sukien ślubnych /Kleinfeld Manhattan/

Seksapil greckiej kariatydy

Na początku byli Grecy. Każda kolejna epoka padała przed nią na kolana, albo wchodziła z nią w ostrą polemikę. Może to banalne stwierdzenie ale banałem nie są już kolejne style i nurty w europejskiej sztuce, które tkwią w tej Grecji po uszy. Czasem dosłownie ją cytują, innym razem, mając jakiś wewnętrzny przymus dialogowania z Grecją, przeciwstawiają się jej wzorom, czyniąc z niej tym samym ważny punkt odniesienia. Nawet w potocznym, choć nieco przestarzałym sformułowania „posągowe piękno” czuć smak starożytnej estetyki okresu klasycznego (V-VI w p.n.e.) Czy dzisiejszy świat dalej ulega temu chłodnemu pięknu?

Erechtejon, portyk z kariatydami, Akropol, Ateny, źródło Wikipedia

W tłumie turystów, skwarze południowego słońca lejącego się z góry na architektoniczne wspaniałości ateńskiego wzgórza, można niechcący przejść obojętnie obok jednych z najpiękniejszych kobiet starożytności. Swoboda i naturalność erechtejońskich kariatyd zwala z nóg. Czyż nie są ucieleśnieniem pitagorejskiego piękna? Doskonała struktura, proporcje, harmonia całości i części. Kobiece statuy zgrabnie wspierają ciężar kamiennego belkowania świątyni Neptuna i Ateny. Ich ciała spowija cienka tkanina. Co podziwiać bardziej: pełne kształty oddanego w kamieniu ciała kobiety czy maestrię miękkiej, choć w marmurze wykutej tkaniny, peplosu czy też chitonu, spowijającego te boskie kształty? Ręka geniusza swoim kaprysem ułożyła je w pionowe fałdy niczym kanelury zdobiące trzony kolumn. Jedna z tych kariatyd trafiła do Anglii razem z tzw. marmurami Elgina na początku XIX wieku. Rabunkowa działalność hrabiego Thomasa Bruce’a, który zorganizował skandaliczne pozyskiwanie dla siebie zabytków starożytności przy użyciu: łomów, pił i materiałów wybuchowych do dzisiaj budzi obrzydzenie i potępienie. Wpisywało się to w ówczesną politykę mocarstw kolonialnych i umysłowość jej elit, która okazywała niestety czasem w ten haniebny sposób, swój podziw i zainteresowanie dla sztuki antyku.

Widok Pompei i Wezuwiusza, litografia, Friedrich Federer z 1850 roku, źródło Wikipedia

Kulę śnieżną tego zjawiska uruchomiło odkrycie, spod zwałów ziemi i wulkanicznego błota, Herkulanum (1709) a także wznowienie prac archeologicznych na terenie Pompejów (1748). Przetoczyła się ona przez kulturę Europy XVIII wieku zaczynając od literatury poprzez rzeźbę, architekturę, malarstwo, wreszcie w ubiorze odwołującym się do na nowo odkrytej starożytnej Grecji.

Suknie à la antique były krótką przerwą na oddech w kobiecej modzie, ściśniętej zwykle gorsetem, zamkniętej najpierw klatką XVIII wiecznego panier, potem XIX wieczną krynoliną. Podniesiony stan, mniej zabudowany gorset czasem wręcz pomijany, wreszcie przezroczystość białych batystów, muślinów, gazy i tiulu. A do tego jeszcze, w przypadku skrajnych fashion victim jak Juliette Récamier, krótka męska coiffure à la Titus. Jeśli się dobrze przyjrzeć stylizacjom na obrazach, moda przełomu wieków była perwersyjnie roznegliżowana, choć w założeniu sięgać miała greckiego ideału szeroko pojętej kategorii piękna. Kolejna fala tego zjawiska przypłynęła sto lat później.

Mariano Fortuny malarz, rzeźbiarz, fotograf, projektant mebli, tkanin, ubiorów, wynalazca z dziedziny chemii i oświetlenia. Hiszpan z urodzenia, globtroter z zamiłowania, osiadł w Wenecji gromadząc w swoim domu (dzisiaj Muzeum Fortuny) dzieła sztuki ze wszystkich interesujących go dziedzin. W późnych latach 90 XIX w. zaczął eksperymentować z tekstyliami i nadrukiem. Opracował techniki, które jedwabiom nadawały wygląd welwetu i zastosował w nich wzory z weneckich tkanin XV i XVI wieku. W 1909 opatentował swój pomysł farbowania i plisowania tkanin, z których powstawały jego słynne suknie delfijskie. Gołym okiem widać tu fascynację antyczną rzeźbą. Naturalnie piękna linia kobiecej sylwetki, bez żadnych opresyjnych usztywnień i pozornych ulepszeń, dokonała przewrotu w ówczesnej modzie. Jedną z jego najsłynniejszych klientek była Isadora Duncan wraz z trzema córkami a jego pomysł plisowanej tkaniny podejmowany był wielokrotnie przez następne pokolenia projektantów (Issej Miyake) i pewnie będzie przypominany jeszcze nie raz. A dzisiaj?

Każdego lata na ulicach miast podziwiać można suknie-haleczki będące, czasem bez świadomości ich twórców, przywołaniem greckiej idei naturalności i piękna. Ja jednak chciałam na koniec przywołać kolekcję greckiej, co podkreślę, projektantki Mary Katrantzou. Jej pokaz (link poniżej) odbył się 3 października 2019 roku, w czasach gdy świat, żyjąc jeszcze w słodkiej nieznajomości pandemicznego jutra, z lekkim sercem mógł oddać się podziwianiu greckiej sztuki i kultury. Projekty o których mowa są nie tyle odwzorowaniem formalnym starożytności ale przyobleczeniem w kształt jej filozofii i nauki. Na tle ruin świątyni Posejdona w Sounion, przy muzyce specjalnie skomponowanej na tę okazję przez słynnego Vangelisa, kroczą pełne szlachetnej elegancji modelki-współczesne Kory (stgr. κόρη kore, dziewczyna). Ich suknie to błękit egejski, purpurowy tyryjski, biel i czerń marmuru. Swymi nazwami modele przywołują na wybieg imiona wielkich myślicieli: Sokratesa, Arystotelsa, Pitagorasa, pojęcia harmonii, geometrii i inne.

Ogrom spuścizny którą pozostawili starożytni Grecy jest nie do ogarnięcia. Kiedy patrzę na greckie kariatydy czuję wzruszenie, zatyka mnie ich piękno. Gdyby z tej Starożytności nie został kamień na kamieniu tylko posąg kariatydy z ateńskiego Erechtejonu i tak padłabym przed nią na kolana. I nie wstydzę się tego napisać.

Pokaz związany był z działalnością Stowarzyszenia Przyjaciół Dzieci z Rakiem ELPIDA założonym przez Marianna V. Vardinoyannis.

à pompons et à falbalas

O tym, że sztuka rokokowa ma kobiecą naturę wydrukowano już oceany tekstów. Raz obsypywano ją komplementami opisując jako lekką, wdzięczną, zmysłową, innym razem obrzucano wyzwiskami, że pełna afektacji, powierzchowna, łatwa. Jednych zachwycała swoją afirmacją cielesności, inni w tym właśnie widzieli jej słabość, złudę „uwodzicielskiego makijażu” skłonność do bezwstydu i przy okazji „immoralizm godzący w dobre wychowanie dziewcząt”. Diderot o aktach słynnego rokokowego malarza Françoisa Bouchera pisał „Za dużo w nich jak na poważną sztukę, min, minek, maniery afektacji. Choć nagie kojarzą mi się stale ze szminką, pudrem, frędzelkami i innymi toaletowymi faramuszkami”. Męscy krytycy sztuki ewidentnie jak ognia bali się feminizacji kultury XVIII wieku, złowrogo wieszcząc i przestrzegając, że sztuka w tym wypadku schodzi do poziomu kobiecego kaprysu, ogranicza swoją tematykę do damskich bibelotów i podejrzanie erotycznej ikonosfery.

Jean-Honoré Fragonard, Schadzka

Kluczem dla lepszego zrozumienia tego stylu jest pojęcie „przyjemności”. Nie trzeba specjalnie wyłazić ze skóry, żeby to poczuć. Jedno spojrzenie na „Schadzkę” Jean-Honoré Fragonarda i wszystko staje się jasne. Czuć ją w rozedrganej, tańczącej, plamie barwnej, jeszcze bardziej w temacie płótna, które najczęściej prezentuje miłosne igraszki na tle ogrodowych labiryntów. W tych scenach, młodym i nieskazitelnie pięknym damom, chętnie prezentującym swoje wdzięki, towarzyszy zwykle obserwator-odbiorca.

Owa postać „adresata” stała się kością niezgody pomiędzy światem XVIII wieku a współczesną sztuką feministyczną. Spór toczy się o kulturową konstrukcję kobiecości, czyli, mocno upraszczając, nie grzech być piękną i zadbaną ale być piękną i zadbaną jedynie dla zrealizowania męskich zachcianek, to już zupełnie inna sytuacja.

Obnażenie tej rokokowej maskarady stało się tematem fotograficznego autoportretu Cindy Sherman. W swojej pracy z 1989 Untitled #193 amerykańska artystka, przebrana i wymalowana, przybiera pozę jednej z najpotężniejszych i najpiękniejszych kobiet Francji Ludwika XV Madame Pompadour. Jej głęboki dekolt wypełniony jest plastikową wkładką sięgającą aż po szyję. Wszystko zatem jest tu ułudą i fałszem a zaproszenie do intymnej relacji widoczne w spojrzeniu, jedynie grą pozorów.

Kirsten Dunst Photo by Daria Kobayashi Ritch, Courtesy of Rodarte

W odmienny sposób swój dyskurs z XVIII wiekiem prowadzi młoda amerykańska fotografka Daria Kobayashi Ritch. Jej cykl zdjęć dla domu mody Rodarte (s/s 2020) nie ma awangardowej szorstkości projektu Sherman ale, na swój delikatny i uroczo przewrotny sposób, posługuje się motywami z kręgu sztuki rokokowej właśnie. Na tle pejzażowego tła, które jest cytatem z fragonardowskiej „Schadzki”, w krzyczącej sztucznością przestrzeni studia, skonstruowanego jak atelier XIX wiecznego fotografa, pozują… kobiety. W pierwszej chwili ma się ochotę powiedzieć jak Diderot: za dużo w nich min, minek, maniery afektacji, kojarzą się ze szminką, pudrem, frędzelkami i faramuszkami. Jednak w tej mgle z tiulu, furkocie pomponów i falban tym razem kobiety wygrywają 5:0. Bo to już nie rokokowe damy, które dla zrealizowania swoich ambitnych celów muszą odwiedzić alkowy wielkich tego świata, ale emanujące pewnością siebie współczesne kobiety, aktorki kreujące ten typ postaci w swoich filmach: Kirsten Dunst czy January Jones. Jeśli, jak podkreśla teoria sztuki, kategoria „przyjemności” była wkładem rokoka w europejską kulturę wieku XVIII, to w zdjęciach letniej kolekcji Rodarte „przyjemność” staje się udziałem współczesnych silnych kobiet a pierwiastek męski? No cóż, jest tu… Wielkim Nieobecnym.

Poniżej zdjęcie przedstawiające atelier fotograficzne z 1898

żródło: Wikipedia

cytaty zaczerpnięte z książki dr hab. Agnieszki Rosales-Rodriguez, „Francuski wiek” i obrazy rokoka w świetle nowoczesnej krytyki i sztuki. Wizje, rewizje, interpretacje, Warszawa 2016.

Dżinsowa kieszeń z ekocegłą

Salvador Dali postawił na ekscentryczne wąsy, Andy Warhol na ciemne marynarki a Tomek Kawiak… założył dżinsy. Przez ostatnie pół wieku to jego znak rozpoznawczy, lightmotive przewijający się w najróżniejszych technikach: grafice, malarstwie, filmach wideo. W jego formach przestrzennych ten „lightmotive” zyskuje, budzącą respekt, powagę kilku ton, odlanych w brązie i ponadnaturalnej wielkości.

Swoje pierwsze „ważne artystycznie” dżinsy zdobył w 1964. Złachane ogrodniczki, przejęte od przyjaciela z warszawskiej ASP, zjednywały mu sympatię dziewczyn w studenckich klubach. Dzięki zachodnim spodniom i awangardowym pomysłom szybko zyskał opinię artysty-hippisa. 19 kwietnia 1970 zorganizował pierwszy w Polsce happening ekologiczny „Ból Tomka Kawiaka”. Na jednej z lubelskich ulic, z grupą kolegów, bandażował drzewa przycięte przez zakład zieleni miejskiej. Innym razem, podczas otwarcia III Międzynarodowego Biennale Plakatu, w nocnej koszuli wjechał na wrotkach do Zachęty. Rzucając w ludzi, wyjmowane z papierowej torby, strzępy własnej garderoby, namawiał, i to skutecznie, by obecni przenieśli się do konkurencyjnej Galerii Współczesnej, gdzie trwał pokaz prac jego i innych młodych artystów.

Mając 27 lat, jak wielu, ruszył na Zachód. Z dokumentacją swojej twórczości i 10 dolarami w kieszeni pojawił się w Paryżu. Bieda, malowanie portretów na ulicy bez pozwolenia, kłopoty z policją i studiowanie w pracowni słynnego Césara autora m.in. sprasowanych w kostkę karoserii samochodów, to wszystko złożyło się na jego doświadczenie w pierwszych latach emigracji. W podartych, dżinsowych ogrodniczkach i łowickim kapeluszu na długich włosach, bez grosza przy duszy, jak rasowy hippis, marzył o tym, żeby wreszcie zaistnieć i.. podróżować. Wpadł na pomysł, że wszędzie gdzie dojedzie, można łatwo i za darmo, zorganizować wypiek z ceramicznej gliny. Tak powstał projekt Cegłowanie/Brickwork. Kiedy w garści miał już pierwszą cegłę z tego cyklu wpadł na szatański pomysł. Uznał, że jako artysta z Polski nigdy nie będzie miał swoich obrazów w Luwrze ale może mieć swoją cegłę w fundamentach szklanej piramidy którą, właśnie zaczęto przed Luwrem wznosić. No i ma!

Z początkiem lat 80 artysta zwrócił się w kierunku stacjonarnej formy przestrzennej. Zaczęły powstawać jego monumentalne, odkute w marmurze i granicie, rzeźby dżinsów. Były efektem skojarzeń z tuniką w rzeźbie starożytnej Grecji. Denim stał się w jego ujęciu czymś w rodzaju współczesnego „signum temporis”, plastycznym zapisem naszej epoki. Z rzeźbiarską formą związany jest także jego frapujący koncepcyjnie „Długi marsz”, realizowany od końca lat 90. Inspiracją była odkopana w 1974 terakotowa armia cesarza Qin Shi Hanga sprzed dwóch tysięcy lat. Na wzór tego odkrycia, artysta postanowił zakopać w pobliżu znaleziska „armię” swoich kroczących dżinsów. Pod czujnym okiem autora, chińscy ceramicy, już od wielu lata, odlewają formy spodni, pokrywając je niebieską emalią podobną w odcieniu do patyny figur cesarskich żołnierzy. Pomysłowi Kawiaka dodatkowego smaczku nadaje fakt, że jest to także odcień uniformów, które Chińczycy musieli nosić w czasach Mao Tse Tunga. Wychodzi na to że, dzięki polskiemu artyście, z błogosławieństwem, bądź co bądź, i pod bokiem oficjalnych władz chińskich wykwita zmultiplikowany, uniwersalny element popkultury zachodniej, symbol absolutnej wolności i swobody – dżinsy.

Prezent dla panny młodej

Dokładnie 20 lat temu w amsterdamskich Rijksmuseum natrafiłam na wystawę „The glory of the Golden Age” poświęconą XVII wiecznej sztuce holenderskiej. Pośród wspaniałości tam pokazywanych moją uwagę na dłużej przykuła para damskich rękawiczek. Wykonane z delikatnej, białej skóry ozdobione były niezwykle misternym, złotym haftem, perłami i cekinami. Słowem, przepiękne dzieło sztuki użytkowej. Rękawiczki te były ślubnym prezentem niejakiego Pietera van Son dla jego przyszłej żony Johann Le Maire. Z zapisów w księgach jednego z kościołów w Amsterdamie wiadomo, że para wzięła ślub w czerwcu 1622.

Rijksmuseum, Amsterdam

Musicie mi uwierzyć na słowo, bo na zdjęciach obawiam się tego nie widać, ale w hafcie rękawiczek kryły się miłosne, ba erotyczne (!) treści. Kunszt hafciarki sprzed 300 lat wyczarował w tych mankietach: splecione dłonie symbolizujące wierność, serce przeszyte strzałą amora, pawie – atrybut Junony patronki ogniska domowego. Wśród złotem lśniących nici widać było misę z owocami, symbolizującą zmysł smaku, a pomiędzy nimi, owoc granatu odnoszący się do płodności, czyjej tłumaczyć chyba nie trzeba. Nawet kolory, wypłowiałe już pod wpływem czasu, miały znaczenie. Odcienie fioletu odnosiły się do dziewictwa a róż odczytywano jako przezwyciężającą wszystko potęgę miłości. Wszystko to razem: uczta dla oczu!

W XVII wieku takie rękawiczki były zwyczajowym prezentem od narzeczonego dla przyszłej oblubienicy. Co oczywiste, podarek był potem obowiązkowym elementem jej weselnego stroju. A jak on wyglądał? Po przepychu w rękawiczkach niektórzy mogą poczuć się teraz nieco rozczarowani. Bo reszta stroju panny młodej wyglądała prawdopodobnie tak:

Kto nie kocha czerni w modzie pierwszy niech rzuci kamień. Nie ma chętnych? Inne czasy, inne obyczaje. Biel w strojach ślubnych stała się popularna dopiero w XIX wieku a zatriumfowała w XX. Wcześniej panny zakładały w ten dzień po prostu najbardziej efektowne pod względem ozdób i kosztowności suknie, przy czym kolor toalety nie był ściśle określony.

Wróćmy jednak do naszych obrazów. Jak już się pewnie domyślacie, na tym po lewej widać szczęśliwego małżonka zaś obiekt jego westchnień, na obrazie po prawej, dumnie prezentuje w dłoni swoje rękawiczki. TE SAME! Przetrwały w „realu” i to właśnie czyni z nich eksponat wyjątkowy. Zarówno portret jak i rękawiczki, przez kolejne wieki, przechowywane były przez potomków pary aż do lat 70. XX wieku, kiedy to rodzina ostatecznie przekazała je do muzeum. Piękna historia prawda?

Koń jaki jest każdy widzi

Ta lakoniczna definicja konia z encyklopedii ks. Chmielowskiego zgrabnie wyczerpywała temat w XVIII wieku ale koń w kampanii Gucciego to zdecydowanie bardziej skomplikowana sytuacja. Kiedy obejrzałam video promujące letnią kolekcję marki zdębiałam. Smaczne to było i piękne. Urzekało dekadenckim klimatem. Do takiego rozpasania człowiek przyłączyłby się chętnie i, co tu dużo mówić, bez skrupułów. Nad wyraz przyjemnie związały się tu: retro moda w klimacie lat 70. Alessandro Michele i surrealistyczny sznyt reżysera Yorgosa Lanthimosa /Lobster, 2015/. Szpiczaste kołnierze, szerokie klapy marynarek, spodnie dzwony, ogromne okulary – wszystko skąpane w miodowym kolorze starych filmów i nostalgicznych dźwiękach piosenki Harrego Nilssona z 1969 r. Palce lizać! Tylko ten koń, a raczej konie, i dręczące pytanie: co artysta miał na myśli?


Oczywiste skojarzenie prowadzi do wędzidła, które towarzyszy marce od lat 50. Buty Gucci z tym motywem to absolutny evergreen multiplikowany i piratowany na potęgę do dzisiaj. To trop jednak zbyt prosty i warto odważyć się na intelektualną woltyżerkę, koniecznie z koniem w roli głównej.
Video „Of Course a Horse” budzi momentami niejasne erotyczne a nawet lekko perwersyjne skojarzenia. Jednak punkt ciężkości wydaje się być przesunięty gdzie indziej. Jakkolwiek to zabrzmi, rumaki Gucciego wydają się alter ego swoich ludzkich towarzyszy. Stanowią uosobienie ich pragnień i potrzeb. To rozbrajająco ludzka i z gruntu humanistyczna potrzeba bycia kochanym i wolnym jednocześnie. Poszukiwanie bliskości z zachowaniem pełnej swobody. A co lepiej to zobrazuje niż rumak z rozwianą grzywą pędzący brzegiem oceanu… Watch and relax.

zdjęcia pochodzą z kampanii marki Gucci „Of course a horse” wiosna/lato 2020

papieżyce, kardynały, biskupy

[ raz dwa trzy początek gry ] – zestaw kobiecych sutann do samodzielnego składania.

Iwona Teodorczuk-Możdżyńska na tle swoich prac fot. Konrad Ciszkowski

Sutanna to raczej dalekie skojarzenie z modą, ale jak podkreśliła podczas naszego spotkania w Galerii m² autorka obrazów Iwona Teodorczuk-Możdżyńska, to przecież – sukienka, męska sukienka. Samo słowo pochodzi z języka włoskiego i oznacza spódnicę. Jednak to nie kostiumologiczny wątek zaintrygował mnie w projekcie najbardziej.

Pomysł kobiecych sutann uwiódł mnie ogromną ilością skojarzeń, które te pozornie proste formalnie prace, budzą. Kapłaństwo kobiet w wielu religiach i odłamach kościołów chrześcijańskich nie jest, i to od dawna, czymś zaskakującym. Tymczasem prace artystki, w kontekście polskiego „tu i teraz”, wydają się, jakby to określić: mocne, obrazoburcze, feministyczne. Dzięki spotkaniu z artystką mogłam lepiej zrozumieć, jak głęboko przemyślane są także pod względem warsztatowym. Wszystko i w każdym szczególe jest tu celowe. Podmalówka w czerwieni jako energia życiowa, transcendentny kobalt, zieleń przywołująca zdradzony przez współczesnego człowieka żywioł natury. Swoje znaczenie ma figura trójkąta w „puzzlowych kompozycjach” która, w wielu kulturach utożsamiana jest z żeńską seksualnością.

Fot. Konrad Ciszkowski

Celem – jak deklaruje artystka – tych prac jest sprowokowanie do zastanowienia się nad rolą i pozycją kobiet w społeczeństwie. Nie w procesie rewolucji, która burzy, lecz refleksji i stopniowego otwarcia się na nowe – kobiety kapłanki. Tylko tyle i aż tyle. Prace Iwony Teodorczuk-Możdżyńskiej są niezwykle nośne, aktywują szereg zaskakujących, także dla samego odbiorcy, skojarzeń a to przecież jedna z najważniejszych funkcji sztuki, każdej i zawsze.

Fot. Konrad Ciszkowski
Fot. Konrad Ciszkowski

cykl prac powstał w latach 2015-2019

kuratorka wystawy: Matylda Prus

prace oglądać można w Galerii m², ul. Oleandrów 6, 00-629 Warszawa, do 27.06.2020

wszystkie zdjęcia: Konrad Ciszkowski

Picasso w wersji pop? Nie. Dziękuję.

Jeremy Scott, źródło: Wikipedia

Ujmę to tak: walczą we mnie: historyk sztuki i stylistka. Ta druga uwielbia wybiegowe show. Tu musi się dziać, zwłaszcza jeśli imprezę rozkręca Jeremy Scott. Amerykanin w Paryżu rozrabia z popkulturą na całego i to od samego początku. I dobrze. Takie są reguły gry i kto chwyta ten klimat ten wie, że pokaz kolekcji jest rodzajem przedstawienia. Co innego jednak cytować w swoich kolekcjach elementy popkultury a co innego zdobić się w pióra cudzej sławy, w tym przypadku samego mistrza Picassa.

Jeremy Scott dla Moschino, jesień/zima 2014/15, źródło Wikipedia

Przyznaję, pierwsza kolekcja projektanta dla domu mody Moschino najeżona logotypem McDonald’s rozbawiła mnie ogromnie. Nowy człowiek, nowe wejście, zaistnieć trzeba. Dobry chwyt a może nawet i głębsza myśl np.: walka z tym naszym wstrętnym konsumpcjonizmem? „Kupuję” wątek łączenia kultury wysokiej z niską. Z przyjemnością śledzę związki świata mody i sztuk plastycznych. Te inspiracje są czasem na tyle nieoczywiste, iż trudno je jednoznacznie wytropić, czasem są jak łupnięcie pięścią między oczy.

źródło: Fashionista 20.08.2019 fot. Imaxtree

Kolekcja J. Scotta na wiosnę/lato 2020 to przypadek lewego sierpowego na moim organizmie. Ktoś tu próbuje wmanewrować mnie w skojarzeniową pętlę absurdu: Picasso wielkim artystą był ergo kolekcja „Picasso” wielką jest…. no błagam.. to tak nie działa.
Jest jednak pewna sukienka, ta poniżej, która mnie absolutnie podbiła. Nie prosty nadruk na tkaninie, nie zwykły graficzny cytat  z picassowskiej twórczości ale karkołomna próba przełożenia na konstrukcję sukienki kubistycznego kolażu. I to jest super!

źródło: Fashionista 20.08.2019 fot. Imaxtree

Zżera mnie potworna ciekawość co było tu inspiracją? Cykl kubistycznych obrazów z gitarą, które Picasso zrealizował w latach nastych XX wieku? A może jego projekty kostiumów dla mega słynnego wtedy rosyjskiego baletu Sergieja Diagilewa? Koniecznie zerknijcie na czarno-białe zdjęcia. Jeśli zadajecie sobie pytanie jak oni w tym tańczyli, śpieszę dopowiedzieć, że były to projekty przeznaczone do tanecznej parady.

Pudełko z fantastycznymi butami


Projektantce marki Westernaffair nie można odmówić kreatywności i świeżego spojrzenia. Jak podkreśla w swoich wywiadach „potrzebujemy zmian, emocji i innowacji oraz przekraczania granic”. Olivia Pudelko przekracza te granice na swoich zasadach.
Młoda projektantka (25 lat) ukończyła wydział Sztuk Pięknych Uniwersytetu Westminsterskiego w Londynie ale swojsko brzmiące nazwisko zdradza jej polskie korzenie. Pochodzenie z Europy Wschodniej jest dla niej źródłem inspiracji, od którego w żaden sposób się nie dystansuje.

Jedne z jej pierwszych projektów „włochate” buty były efektem górskich wycieczek po Tatrach a bezpośrednią inspiracją owcze skóry kojarzące się z tym regionem. Pomysł nie był projektem rewolucyjnym. Na wybiegach mody pojawił się już wiele sezonów temu. Wystarczy przypomnieć długowłose mokasyny Gucciego z 2015. Wykorzystanie przez Westernaffair skór z polskich owiec wydaje się interesującym nie przez sentymentalny, tani patriotyzm (brrr), ale ze względu na świadome, jak się zdaje, wykorzystanie zainteresowania egzotyką folkloru z naszej części Europy. Folkloru, który dla ludzi Zachodu ciągle jeszcze może być pociągający.
Szkopuł w tym, że futro jest w dzisiejszej rzeczywistości obciążającym, nieekologicznym elementem. I tu pojawia się uroczy i zabawny pomysł Olivii Pudelko „carpetschoes” (dywanowe buty?) Są one wytworem nowoczesnym. Powstają bowiem w aurze bardzo aktualne go hasła WFH (Work From Home). Skojarzenie z tym co „domowe” ma w tym przypadku podwójne znaczenie. Buty Westernaffair będąc współczesnym rękodziełem wykonane są ze stricte domowych materiałów: dywanów i chodników pochodzących z tego co najbardziej intymne i prywatne.


W swoich wywiadach autorka chętnie przywołuje hasła młodego pokolenia związanego z branżą mody: „trzeba popierać zrównoważone marki”, „mniej znaczy więcej”. Tymczasem, przewrotnie, jej projekty wydają się bliższe estetyce baroku raczej niż minimalizmowi. Materiały z których korzysta, czynią z jej butów zjawisko z pogranicza: mody, sztuki, ekologii i socjologii.
Ciekawie będzie obserwować drogę, którą te buty będą podążać.

zdjęcia wykonane przez projektantkę zaczerpnęłam z publikacji z 28.04.2020 Vogue